
Między Stambułem a Batumi jest lekko ponad 1.200 km. Przejechanie tej drogi zajęło nam niemal 24 godziny. Przejazd przez Turcję to sama przyjemność. Przez pierwszą część trasy mamy wysokiej klasy autostradę, dalej droga jest już niższej kategorii, ale jedzie się nią całkiem przyjemnie. Na tym etapie nie robimy większych postojów, zależy nam na jak najszybszym dotarciu do granicy z Gruzją.
I tu niespodzianka. Najpierw mamy problem ze znalezieniem końca kolejki do granicy dla aut osobowych. Jak się okazało tylko auta ciężarowe czekają na drodze w kierunku granicy, osobówki muszą jak gdyby dojechać do samej granicy a następnie jechać tak, jakby chciało się wrócić z powrotem do Turcji (ostatnie kilometry pas prowadzący „do” i „z” granicy nie są położone w bezpośrednim sąsiedztwie). Gdy się zobaczy koniec sznuru aut zaparkowanych „pod prąd” należy na tej jednokierunkowej drodze zawrócić i ustawić się za nimi. Druga niespodzianka to ta, że jak po godzinie lub dwóch udało nam się dojechać do pierwszych celników pasażerowie zostali wyproszeni z auta i musieli udać się na przejście dla pieszych. W aucie mógł zostać tylko kierowca. Na przejściu dla pieszych panowało niesamowite zamieszanie. Każdy pchał się, aby jak najszybciej dostać się na początek kolejki i przejść przez granicę. Udało się. Już po około 30 minutach byliśmy w Gruzji. Co innego z kierowcą i samochodem. Tu sprawa wyglądała zgoła inaczej. Wszyscy stali grzecznie w rządku najpierw do celników tureckich a następnie gruzińskich. Jednak kolejka przesuwała się bardzo powoli. Zanim wszyscy znów byliśmy razem minęło dobre dwie godziny. Sami celnicy zarówno tureccy jak i gruzińscy byli uprzejmi i pomocni. Niestety tempo ich pracy nie należało do standardów, jakie znamy z Europy.
Kiedy już po ochłonięciu z emocji związanych z przekraczaniem granicy wjechaliśmy to Gruzji moja pierwsza myśl brzmiała „Po co my tu wjechaliśmy! Należało pozostać w Turcji!”. Widząc zdezelowane samochody, dziurawe ulice, stragany, sklepiki czy kantory rozstawione wzdłuż głównej ulicy prowadzącej od granicy miałem wrażenie jakby przeniósł się w czasie i trafił do Polski z początku lat ’90. Tylko te napisy w alfabecie gruzińskim mi nie pasowały 🙂
Po kilkunastu kilometrach docieramy do Batumi. Miasta takich kontrastów jeszcze w swoim życiu nie widziałem. Obok bloku z odpadającą elewacją i trzepakiem przed głównym wejściem znajduje się piękny wieżowiec z umieszczoną na górnych piętrach karuzelą. Szok!!!

Dopiero noc zakrywa to co „nieurodziwe” a ukazuje piękno rodem z „Ameryki” 😛






Późnym wieczorem wyjeżdżamy za miasto, aby poszukać miejsca na nocleg. Jak się okazuje, plaże na północ od miasta ciągnął się kilometrami i co jakiś czas możną rozbić się tam na dziko.

Poranek przyniósł nam dwie niespodzianki. Pierwszą z nich był wiatr, który troch powykręcał nasz namiot. Drugą był znajdujący się na plaży piach, który unieruchamiał samochody bez napędu na 4 koła. I tak najpierw pomogłem wyjechać parkującym obok nas Białorusinom, a następnie oni wyciągnęli nasze autko z plaży. Działo się to na tyle sprawnie, że zanim śpiochy z namiotu się wygramoliły nasze auto już wyjeżdżało z plaży 🙂

To uczucie, gdy wyjeżdżasz na inny kontynent i spotykasz ludzi z sąsiedniego kraju, a ci wydają się być twoimi sąsiadami z podwórka – bezcenne!
Po śniadanku i po krótkim spacerze udaliśmy się w dalszą drogę.